loader image

Recenzja emotions

3 marzec 2009 | Polska The Times, str.74

Recenzja płyty Emotions Krzysi Górniak

Autor: Marek Świrkowicz

Stare rockandrollowe porzekadło głosi, że gitara – zwłaszcza w wersji „z prądem” – jest najdoskonalszym przedłużeniem męskości. Dziewczyny, owszem, mogą sobie czasem brzdąknąć parę akordów na boku albo podegrać jakiś prosty motyw pod wokalne popisy, ale żeby brały się za wymiatanie solówek? Żeby wychodziły z lśniącym Gibsonem na krawędź sceny i skupiały uwagę publiki na swoich karkołomnych popisach? Nigdy. Nawet przedszkolak wie, że to domena zarezerwowana dla napakowanych testosteronem muzycznych gladiatorów.

A jednak historia muzyki zna nieustraszone instrumentalne buntowniczki, które zamiast poświęcić się błyskotliwej karierze skrzypaczek, pianistek czy – w ostateczności – basistek, biorą w swoje wypielęgnowane rączki elektryczne wiosła i rzucają wyzwanie pławiącym się w gitarowym samouwielbieniu facetom. Weźmy choćby taką Jennifer Batten, która przez lata wycinała ogniste solówki u boku samego Michaela Jacksona (a już w najbliższą środę przybędzie do Polski, aby nagrać nową wersję megahitu „Dirty Diana” na potrzeby soundtracku do filmu „Kochaj i tańcz”). My też mamy podobną rebeliantkę. To nasza czołowa wymiataczka jazzowa Krzysia Górniak, której najnowszy album „Emotions” już dziś trafia do sklepów.

Trzecia płyta w dyskografii urodziwej gitarzystki to rozpisana na dziewięć błyskotliwych, instrumentalnych kompozycji przejażdżka po rozległych równinach smooth jazzu, urozmaicona od czasu do czasu wycieczkami w stronę funkowych rytmów, popowej przebojowości czy latynoskiego temperamentu. Panna Górniak dzielnie podąża śladami swojego największego idola Pata Metheny’ego, łącząc landrynkową delikatność frazowania z podsłuchanym u mistrza zamiłowaniem do żonglowania barwami i umiejętnością tworzenia przyjemnego, ulotnego klimatu.

Złośliwcy pewnie zakrzykną, że oryginalności i prawdziwej wirtuozerii w tym jak na lekarstwo, a piękna Krzysia swoją pozycję w panteonie rodzimych jazzowych sław zawdzięcza głównie pozamuzycznym atutom (kto widział jej popisy na żywo, wie, o czym mowa). Nie dajcie się jednak zwieść tym podłym insynuacjom. Choć nasza bohaterka do demonów szybkości rzeczywiście nie należy i ponadsupersoniczne wygibasy przedkłada nastrojowe, melodyjne improwizacje, pod względem elegancji i wyczucia smaku rozkłada na łopatki większość męskiej konkurencji.

Dodajmy, że oprócz tego całkiem nieźle maluje, ma w kieszeni dyplom filozofa i od paru lat realizuje się na niwie show-biznesu jako właścicielka znanego warszawskiego klubu Diuna. Co wy na to, panowie?